Od „Piotr Smała” Aż Do „PIOTR SMALA EXPERIENCE” – Część 1

Mamy dzisiaj Dzień Pański 20 lutego 2023 r. W dzisiejszym wpisie chcę Wam trochę o sobie opowiedzieć, szczególnie w kontekście mojej relacji z MUZYKĄ. Będzie to moja historia w zarysie, w której przedstawię kolejne etapy mojego rozwoju artystycznego zaczynając od lat, a raczej pierwszych tygodni/miesięcy mojego życia aż po dzień dzisiejszy. Znajdziecie także tutaj trochę nigdy wcześniej niepublikowanych zdjęć z mojego dzieciństwa i różnych pierwszych występów scenicznych…

Cała historia moich doświadczeń z muzyką sięga roku 1978, kiedy to przyszedłem na świat. Moi Rodzice powołali mnie na ten świat, kiedy sami byli jeszcze bardzo młodzi. Tato miał 22 lata, a Mama 21 lat – także fajnie w sumie się stało, gdyż mogę się cieszyć tym, że oboje Rodziców mam jeszcze na tym świecie i oby tak zostało przez wiele kolejnych lat.

Z "Grubym", który w tamtym czasie jeszcze był chudy...

Z “Grubym”, który w tamtym czasie jeszcze był chudy…

 

Z Mamunią

Z Mamunią

Z moim pierwszym fanem, panem fotografem

Z moim pierwszym fanem, panem fotografem

Od pierwszych tygodni mojego życia muzyka była grana non stop. Mój Tato sam był gitarzystą w zespołach szkolnych, poza tym zajmował się elektroniką i tworzył sprzęty muzyczne. Z tego co mówi, to był czas kiedy w Krakowskiej „Rotundzie” było wykorzystywane nagłośnienie Jego produkcji. Wierzę Mu. Mieszkałem w Akademiku przez pierwsze kilka lat mojego życia, gdyż moi Rodzice jeszcze studiowali. Muzyka grana w Radio była ze mną cały czas. Tato ściszał na noc muzykę, ale pamiętam, że cały czas wydobywały się dźwięki. Może to stąd moja wielka miłość do muzyki, gdyż od małego niejako byłem nią przesączony.

Muzyczna Iluminacja

Muzyczna Iluminacja

Z Radyjkiem

Z Radyjkiem

Jako mały brzdąc może 2 czy 3 letni z tego co Rodzice mi wiele razy mówili, kiedy byłem już starszy – bardzo lubiłem siedząc w swoim łóżeczku szeleścić sobie różnego typu woreczkami. Trochę mi się wydaje dzisiaj to dziwne, ale czemu nie… Różne dziwactwa są ze mną od wczesnego dzieciństwa. 🙂

Jako troszkę większy chłopczyk z tego co mówili Rodzice, to ponoć bardzo lubiłem dźwięk trąbki i miałem kilka różnych trąbek, które były oczywiście mini trąbkami dla dzieci. Grunt jednak, że wydobywały one z siebie dźwięk, a o to chyba w tym wszystkim chodziło, ażeby coś grało.

Szczęście

Szczęście

Zaduma

Zaduma

Tańcząc w Żłóbku z Murzynkiem

Tańcząc w Żłóbku z Murzynkiem

Mijają latka, mam już około 5 lat i zaczyna się moje pierwsze eksperymentowanie z urządzeniami rejestrującymi dźwięk. Pamiętam, że mieliśmy w domu /już w Łańcucie wtedy mieszkałem/ taki śmieszny mikrofon na trzech nóżkach, który był kwadratowy i oczywiście podłączony do wzmacniacza i kolumn. Bardzo lubiłem /i nie tylko ja, gdyż moje młodsze siostry też do niego śpiewały/ dźwięk mojego głosu, szczególnie, kiedy bardzo blisko śpiewałem do niego i dźwięk się wówczas przesterowywał. Już mając kilka lat czułem prawdziwy zew do „darcia mordy”, a raczej na tamtym etapie mojego bytowania – „darcia mordki”. 🙂

Później już jako kilkuletni chłopczyk będąc w szkole podstawowej można powiedzieć, że na cały ten czas wziąłem sobie wolne od muzykowania. Jakoś kompletnie zapomniałem o tym, że jeszcze nie tak dawno temu miałem pierwsze próby mikrofonowe. W wieku 7-10 lat byłem zafascynowany grą zespołową, która się nazywa „piłka nożna”. Mogłem całymi godzinami, cały Boży dzień biegać za piłką i cały czas było mi mało… Podstawówka to nie tylko gra w piłkę nożną, ale pierwsze szkolne miłości, zabawy choinkowe, a także granie na komputerze „comx 35”.

Comx-35

Comx-35

Nie chcę się tutaj rozwodzić specjalnie nad tym szczytem myśli technologicznej na tamtym okresie rozwoju ludzkości. Dość powiedzieć, że ten mały biedny joysticzek był niemiłosiernie obrabiany z każdej możliwej strony przeze mnie, kilku moich szkolnych kolegów i mojego Tatę. Wszyscy ostro walczyliśmy z bardzo prymitywnymi gierkami tzw. „strzelankami”. Pamiętam jeszcze kilka nazw gier, w które ostro grałem, niestety już mi się trochę zaciera obraz w pamięci i nie wiem, w które grałem na „comixie 35”, a w które już na pierwszym komputerze IBM. Te szlagiery to: „Dig Dug, „Packman”, „Budokan”, „Prince od Persia”, jeszcze było kilka innych prymitywnych „strzelanek” i „rajdówek”, ale ok… wróćmy do wątków muzycznych.

Jak już pisałem wcześniej w tamtym czasie miałem znacznie ciekawsze rzeczy do robienia, aniżeli muzyka… Doszło nawet do tego, że w klasach 6-8, kiedy chodzenie na chór szkolny było obowiązkowe, to ja jako jeden z niewielu uczniów uciekałem z tych zajęć i wcale nie brałem w nich udziału. Kompletnie śpiewanie mnie wtedy nie rajcowało.

Rozbrat z muzyką zakończony został natomiast definitywnie w ósmej klasie szkoły podstawowej, kiedy to jakimś cudem trafiłem na starą gitarę elektryczną mojego taty, która co prawda miała tylko trzy struny, ale to wystarczyło, ażebym zafascynował się tym zupełnie nowym i nieznanym mi wcześniej światem… Przeszedłem od razu do rzeczy i swoim uporem i natrętnym wymuszaniem doprowadziłem do sytuacji, że Tato w końcu zgodził, że zrobić mi pierwszy „zestaw grający” z tą gitarą.

Była to Czeszka… Jolana, a ja zakochałem się po uszy od pierwszego wejrzenia i brzdąknięcia… 😉

Jolana Gitara

Jolana Gitara

Gitarka miała już 6 strun i była podłączona do jakiegoś starego magnetofonu, który grał bardzo cicho, ale ja znowu dawałem na maxa, bo wtedy dźwięk był naprawdę MEGA, przesterowania i sprzęgi.

Ach, jakże kochałem ten nieokrzesany, brudny Sound! 🙂

Pamiętam, że była to już pierwsza klasa liceum i wtedy zaczęły się pierwsze próby zespołów bez jakiejkolwiek nazwy, ja na tamtym etapie mojego muzycznego rozwoju byłem „gitarzystą rytmicznym” i grałem jakieś proste akordy szlagierów polskiej piosenki, chyba „Breakoutów” z tego co kojarzę… Grałem na gitarze rytmicznej, gdyż nigdy nie miałem większego talentu, ażeby grać solówki. To mi pozostało zresztą do dzisiaj. Raczej gram różnego typu swoje własne riffy czy 2-3 dźwięki, aniżeli typowe solo. Większą radość z czasem przynosiło mi komponowanie całych utworów jako takich, aniżeli doskonalenie techniki grania na instrumencie i podążanie w stronę wirtuozerii…

Zespół z pierwszej klasy liceum szybko się rozpadł, a ja w tamtym okresie „przerzuciłem się” na gitarę akustyczną.

Pamiętam, że mój pierwszy akustyk, był bardzo hardkorowym instrumentem. Była to straszliwa maszyna, nie byłem w stanie docisnąć struny już na 6 czy 8 progu, tak twarda była ta gitara. Robiłem jednak co mogłem, chociaż opuszki palców bardzo mnie bolały. Pamiętam nawet pewne traumatyczne zdarzenie, kiedy o mały włos nie straciłem życia grając na tym „instrumencie”.

Otóż tego feralnego dnia strojąc to cholerne pudło, po prostu coś strzeliło i „gitara” zgięła się w pół, wystrzeliła i rozpadła się na dwie części: pudło rezonansowe i gryf osobno. Tylko dzięki Opatrzności Bożej dzisiaj żyję i mogę pisać te słowa. Gdybym akurat w tamtym momencie miał ucho bardziej przysunięte bliżej podczas strojenia, to ten rupieć z całą pewnością by mnie zabił. Była by to naprawdę głupia śmierć, choć z drugiej strony patrząc… piękna śmierć, gdyż poległbym na „polu chwały” robiąc to, co kochałem w życiu najbardziej – czyli grając na gitarze! 🙂

Mój mały magnetofonik, który już niestety odszedł do „magnetofonikowego Nieba”, a który tak dzielnie towarzyszył mi przez pierwsze miesiące grania na gitarze, nie mógł utulić mojego żalu po stracie śmiercionośnej gitary akustycznej. Rodzice widząc jednak moje wielkie cierpienie wykazali się wielką miłością i miłosierdziem i w ten oto sposób, już kilka dni później mogłem szaleć na nowej gitarce akustycznej, która jest ze mną aż do dzisiaj. Gitarka bardzo ładnie stroi i czasami coś sobie na niej pobrzdękolę jak mnie weźmie…

Przed oczami teraz stanął mi jeszcze obraz, który po latach naprawdę bardzo mnie bawi… W tej 1 i 2 klasie liceum ogólnokształcącego miałem w zwyczaju bardzo dużo grać, a jak się niebawem miało okazać – także i śpiewać. Zamykałem się więc na dole w małej kuchni „u dziadków” /ja, moi Rodzice i siostry mieszkaliśmy na górze domu/ i tworzyłem, a co gorsza – wykonywałem na żywo swój repertuar artystyczny.

Zaraz „przed” szedłem uprzedzić lojalnie Dziadzia i Babcię, a właściwie zapytać o zgodę „czy mogę”… Na szczęście zawsze się zgadzali. Zamykałem wtedy wszystkie możliwe drzwi i się odpalałem! 🙂

Pamiętam, że byłem w stanie tak „przekoncerować” 3 do pięciu godzin w czasie takiej „jednej sesji”. Trwało to całe lata… a właściwie trwa do dzisiaj, gdyż cały czas tworzę i nagrywam, tyle że teraz w moim domowym studio nagrań.

Ś. P. Dziadzio zwykł mawiać, że „Piotr krzyczy” hehe, to jest naprawdę śmieszne, bo tak rzeczywiście mój Dziadzio postrzegał moją twórczość artystyczną. Wtedy zresztą chyba rzeczywiście nie za bardzo potrafiłem śpiewać, tylko raczej krzyczałem. Robiłem to jednak z wielkim pietyzmem, pasją i zacięciem! 🙂

Koniec Części 1 – nie ostatniej. 😉

 

 

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments